TDT

AKTUALNOŚCI

Religa - człowiek z sercem w dłoni

TDT

Fragmenty książki "Zbigniew Religa. Człowiek z sercem w dłoni" autorstwa Jana Osieckiego.

Jedyna tak długa i szczera rozmowa ze Zbigniewem Religą

 

"Co się czuje, mając ludzkie serce w ręku?

[Profesor Religa długo się zastanawia]. - Chłód! To serce jest zimne, bo podczas przygotowania do przeszczepu zostaje schłodzone do temperatury czterech-ośmiu stopni Celsjusza. Po prostu to jest kawałek mięsa. To, co najpiękniejsze, zaczyna się dziać później, gdy puści się krew. Ono zaczyna bić. Dla mnie to cud natury, kiedy serce w pustej klatce piersiowej zaczyna bić i utrzymywać krążenie" - mówi Zbigniew Religa w wywiadzie-rzece z Janem Osieckim.

Zbigniew Religa w jedynej tak długiej i szczerej rozmowie z dziennikarzem opowiedział o swoim życiu. O obfitujących w momentami dramatyczne zwroty akcji przygotowaniach do pierwszego udanego przeszczepu serca w Polsce. Zdradził, jak wpadł w politykę. A także szczerze wyznał o swoich nałogach. Mówił również o walce z chorobą i nieuchronnej śmierci. To opowieść o człowieku, który na przekór wszystkiemu postanowił spełnić swoje marzenie. Przedstawiamy fragmenty książki "Religa. Człowiek z sercem w dłoni", wywiadu-rzeki z Janem Osieckim. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyńska i S-ka. Historia spisana przez Osieckiego pomogła stworzyć scenariusz filmu "Bogowie" opowiadającego życie profesora Zbigniewa Religi.

Profesor za swoje największe osiągnięcie uważał budowę polskiego sztucznego serca. Mówił: "Ludzie łączą moje nazwisko z pierwszą transplantacją serca w Polsce. Ale wiem, że gdybym ja nie spróbował, to może cztery, a może pięć lat później inni zrobiliby tę operację. Jestem natomiast przekonany, że nikt nie zająłby się tworzeniem polskiego sztucznego serca. Gdybym nie walczył o stworzenie tego urządzenia, dziś kilkaset osób już by nie żyło, bo nie byłoby sztucznych komór, które uratowały im życie i zdrowie".
"Szef kliniki był niczym Bóg"
Profesor w latach 70. i 80. odbywał staże naukowe w USA. Na pytanie, jak długo po powrocie do Polski czekał na swoją pierwszą operację transplantacji serca, odpowiada: "Wówczas w polskiej medycynie obowiązywał tak zwany system niemiecki, to znaczy szef kliniki był niczym Bóg, który decydował o wszystkim. Absolutnie nikt nie miał prawa kwestionować jego decyzji.

W 1980 albo 1981 roku poszedłem do szefa i powiedziałem, że istnieje na świecie nowy lek, który rozwiązuje problemy immunologiczne przy przeszczepach. I że skoro jest taki środek, musimy też zacząć prowadzić przeszczepy. Zapewniłem, że jestem przygotowany do transplantacji i umiem ją przeprowadzić.

Usłyszałem: 'Zbyszek, oczywiście, będziesz to robił, ale tylko w dwóch przypadkach - jak ja przejdę na emeryturę albo umrę'. I w tym momencie zamknęła się możliwość wykonywania takich operacji.

Profesor Sitkowski był przeciwnikiem transplantacji. Uznał, że pobieranie bijącego serca do przeszczepu jest nieetyczne. Ale to nie był jedyny powód mojego odejścia - to pewnie bym jeszcze przeżył. Wtedy byłem już jednak docentem i nie odpowiadał mi ten sposób prowadzenia kliniki, czyli przeniesienie pełnej odpowiedzialności z asystentów na ordynatora. Coraz częściej między mną a moim szefem pojawiały się różnice zdań" - tłumaczył Religa.

"Nie mogłem walczyć ze swoim przełożonym"
Wtedy przyszła propozycja ze Śląska. "Stwierdziłem, że nie mogę i nie wypada mi walczyć ze swoim przełożonym. Wybrałem się do dyrektor warszawskiego Instytutu Kardiologii, pani profesor Marii Hoffman, i powiedziałem, że wybieram się na Śląsk. Nie pozwalała mi odejść. Oświadczyłem jej, że chcę być niezależny, a to oznacza, iż muszę mieć własną klinikę. Zdecydowałem się przejść do Zabrza".

Profesorowi towarzyszyły pielęgniarki. Zespół był bardzo młody. "Pielęgniarki miały maksymalnie dwadzieścia dwa-dwadzieścia trzy lata. Ale doskonale znały się na swojej pracy i potrafiły obsługiwać całą tę aparaturę. Jestem pewien, że swoją wiedzą mogły zadziwić niejednego specjalistę. Z obsługą sprzętu nie było więc kłopotu.

Pracy u mnie szukali lekarze nie tylko z różnych placówek w Zabrzu, ale przyjeżdżali również młodzi lekarze z całej Polski. Wśród nich jest kilka bardzo ważnych postaci dla dzisiejszej kardiochirurgii. Wtedy to byli młodzi lekarze. Z wyjątkiem Andrzeja Bochenka, Stanisława Wosia i Mariana Zembali nikt z nich nie widział bijącego serca. Opowiadałem im, co chcę tu robić. Obiecywałem, że zaczną szybko operować. Później okazało się, że nie wierzyli w te zapewnienia.

W tej grupie znalazł się Andrzej Bochenek. Niemal prosto ze stażu w Utrechcie trafił do Zabrza również Marian Zembala. Kolejną ważną postacią był Stanisław Woś. To była niesamowita mieszanka ludzi, ponieważ każdy z nich miał ogromne ambicje" - wspominał profesor.
"Zacząłem sam myć sale"
"Nie można było zacząć, bo wciąż nie mieliśmy gdzie operować. Budynek był niewykończony. Do tego, jak to wówczas w Polsce, najpierw zrobiono ściany, a potem je rozwalano, ponieważ robotnicy zapomnieli zrobić lub źle zrobili jakieś instalacje. Było im wszystko jedno, co i jak podłączą. Przez nich musiałem potem na blisko rok zamknąć salę operacyjną, bo zrobili ją tak, że pod kafelkami zaczęło się roić od bakterii. A tempo robót też było znacznie wolniejsze niż obecnie. Tak więc końca nie było widać.

Zespół jednak codziennie przychodził do pracy. Ludzie pili kawę i smętnie patrzyli przed siebie. Widziałem, że mają już dość i lada chwila zaczną składać wymówienia.

Przestaliśmy liczyć na robotników i innych 'fachowców'. Musieliśmy sami wziąć się do roboty. Trzeba było zrobić wszystko: począwszy od wyniesienia gruzu, a skończywszy na sprzątaniu i dezynfekcji pomieszczeń. Te zadania nie należały do obowiązków lekarzy i pielęgniarek, nie mogłem im więc niczego 'nakazać'. Żeby ich jakoś zmotywować i zachęcić, zacząłem sam myć sale. To było sprytne zagranie, bo nikt nie miał odwagi stanąć z boku i biernie się przyglądać.

Wszyscy wzięli się do pracy. Nigdy nie zapomnę, jak kiedyś przyjechałem do kliniki o godzinie dwudziestej albo dwudziestej pierwszej, patrzę, a tam Bogdan Ryfiński na kolanach szoruje salę. Każdy już miał ochotę pracować na swoim" - opowiadał profesor.

"Wywołałem w środowisku pewien niepokój"
Na swój pierwszy przeszczep Zbigniew Religa musiał czekać jeszcze dwa miesiące od chwili otwarcia kliniki. "Operację zrobiliśmy 5 listopada. Gdy zapowiedziałem, że przygotowuję się do pierwszego w Polsce przeszczepu serca, wywołałem w środowisku pewien niepokój. Zadzwonił do mnie profesor Jan Nielubowicz - największa ówczesna sława w dziedzinie chirurgii - i prosił mnie, żebym tego nie robił.

Bał się, że dojdzie do jakiejś wpadki i zostanie zastopowany program transplantacji innych organów. A on marzył o dokonaniu przeszczepu wątroby. Tłumaczył, że jeśli mi się nie uda, on już do końca życia nie zrealizuje swojego marzenia. Nie wyperswadował mi tego. Tak naprawdę główny problem polegał na tym, że do przeszczepu trzeba było znaleźć serce pracujące idealnie. A wówczas w świadomości ludzi - i większości lekarzy - dopóki biło serce, człowiek żył. Pojęcie śmierci mózgowej istniało, ale nie było powszechnie akceptowane. W związku z tym istniała bariera etyczna.

Zadawałem sobie pytanie, czy osoba, od której pobieram serce, 'na pewno' nie żyje. W rzeczywistości było to pytanie, czy naprawdę powinienem to zrobić. Podjąłem jednak decyzję o wykonaniu przeszczepu".

"Wiem, że nie należy się bać takich rozmów"
Na pytanie, czy trudno jest prowadzić taką rozmowę, profesor odpowiedział: "Moim zdaniem w Polsce jest duża akceptacja społeczna dla transplantacji. Rzadko spotykamy się z odmową. Dlatego uważam, że strach lekarzy przed rozmową z rodziną zmarłego jest przesadny.

Podam przykład. Pod koniec lat osiemdziesiątych zadzwoniono do Zabrza z informacją o sercu do pobrania. Dawcą był siedemnastoletni chłopak, który zginął w wypadku samochodowym. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, ordynator szpitala stwierdził: 'Najpierw proszę porozmawiać z ojcem'. Okazało się, że powiadomiono nas właśnie na prośbę tego człowieka! Kiedy dowiedział się, że zmarł mu syn, poprosił lekarzy o telefon do Zabrza, że jest serce do transplantacji. 'Niech jeszcze choć serce żyje w czyjejś piersi, niech służy innemu' - stwierdził ojciec chłopca.

W trakcie rozmowy życzył nam udanej operacji, tego aby pacjent czekający na transplantację przeżył. Nigdy nie zapomnę tej rozmowy. I wiem, że nie należy się bać takich rozmów".

Profesor nadmienił, że są niestety również ludzie, którzy nie potrafią się zachować tak pięknie. "Słyszałem o przypadku, kiedy rodzina zmarłego zażądała pieniędzy za pobrane serce. Podobno osoba, której je wszczepiano, nawet zaczęła płacić jakieś raty. Nie oddała jednak 'długu' w całości, ponieważ... zmarła. W Zabrzu doszło natomiast do takiej sytuacji: wykonaliśmy przeszczep serca, które zostało pobrane za zgodą żony zmarłego. Dosyć niespodziewanie tuż po operacji do kliniki wpadł ojciec dawcy. Wyzywał synową od najgorszych. Twierdzi, że sprzedała nam serce. 'Ona nie uzgadniała ceny ze mną! Ile jej zapłaciliście?!' - krzyczał. To jest ta mniej piękna strona ludzkich zachowań" - dowiadujemy się z książki. 

"Ta decyzja zapadła przez łzy"

A jak wyglądało przygotowanie do pierwszej transplantacji? "Tak naprawdę pierwszą transplantację serca w Polsce wykonał profesor Jan Moll w 1969 roku. Zabieg jednak się nie udał. Chory zmarł na stole.

My, w 1985 roku w Zabrzu, rozpoczynaliśmy przygotowania po raz drugi, praktycznie od podstaw. Przyznam, że mniej bałem się samego zabiegu niż odbioru społecznego naszych działań. Nikt z nas nie umiał przewidzieć wyniku operacji, za to doskonale pamiętaliśmy niemal histeryczne reakcje mediów po tym pierwszym nieudanym przeszczepie. I baliśmy się, że wydarzy się coś podobnego, jeśli nam się nie uda.

Przygotowania trwały dość długo, ponieważ było mnóstwo kłopotów. Na czele z tym, że jedyną osobą w klinice wykwalifikowaną do wykonania tej operacji byłem ja. Żaden z kolegów nie miał odpowiedniej wiedzy ani doświadczenia. Dla dziewięćdziesięciu pięciu procent zespołu kardiochirurgia była czymś zupełnie nowym" - powiedział profesor.

Do przeszczepu jednak doszło...

"Tylko i wyłącznie dzięki moim kolegom ze Szpitala Wolskiego w Warszawie. Oni wiedzieli, co planuję, wspomniałem im, że poszukujemy dawcy. Największy problem stwarzało właśnie znalezienie dawcy z bijącym sercem. Kłopot był nie tyle techniczny - bo zmarły z pracującym sercem nie jest rzadkością - ile, jak już wspomniałem, etyczny. Akurat mieli kogoś takiego u siebie na oddziale. Trzeba było jednak podjąć decyzję, czy pacjent naprawdę może być dawcą. Lekarze z tamtego szpitala nie chcieli go zgłosić oficjalnie. Natychmiast pojechałem do Warszawy. Wykonałem tej osobie badania i stwierdziliśmy wspólnie z kolegami brak przepływu krwi przez mózg. To jednoznacznie dowodziło, że mózg nie żyje, więc i pacjent nie żyje. Trzeba było jeszcze zebrać komisję. A lekarze byli bardzo niechętni. Po prostu się obawiali tego, jak społeczeństwo i inni lekarze ocenią ich decyzję. Mimo że stan, w jakim był dawca, nie pozostawiał lekarzom żadnych wątpliwości, długo czekaliśmy, żeby zdobyć zgodę komisji na pobranie organów. W końcu jednak wydała orzeczenie o śmierci. Dawcą był młody chłopak, miał około dwudziestu lat. Zginął w wypadku samochodowym".

Religa wyjawił, że samej rozmowy z jego rodziną się nie bał. "Choć bardzo smutny był fakt, że trzeba rozwiać nadzieje matki, która wierzyła, że syn wyzdrowieje. Prawda o jego stanie była dla niej szokiem. To była ciężka rozmowa, ale wiele mnie nauczyła. Kobieta w końcu zaakceptowała bolesną prawdę i stwierdziła, że skoro jej dziecko nie żyje, to niech jego serce uratuje kogoś innego. Ta decyzja zapadła przez łzy. Była smutna i dramatyczna, ale jednocześnie naprawdę słuszna. Wzbudziła we mnie optymizm i wiarę w człowieka. Sama operacja trwała pięć godzin. Nie miałem z nią większych kłopotów - dodaje.

"Byłem świetnie przygotowany, trenowałem na zwłokach"
Kardiochirurg podkreśla, że był dobrze przygotowany do tego zabiegu, choć nigdy wcześniej nawet nie widział transplantacji serca. "Wielu chirurgów tak zaczynało. I mimo że wcześniej nie uczestniczyli w takich operacjach, z powodzeniem je potem przeprowadzali. Można powiedzieć, że to, co zrobiłem w Zabrzu, było autorskim wykonaniem transplantacji.

Nie widziałem takiej operacji, bo w czasie kiedy byłem na rezydenturze w Detroit, Kantrowitz przestał już zajmować się transplantacjami serca. Zaczął pracować nad mechanicznym wspomaganiem krążenia. I w tych badaniach brałem czynny udział.

Byłem świetnie przygotowany, ponieważ trenowałem na zwłokach. A samą operację robiłem zgodnie z zasadami, które były opisane w przeczytanych przeze mnie książkach. Naprawdę wydaje mi się, że byłem dobrze przygotowany do tego zabiegu" - czytamy.

Na pytanie, ile takich "treningowych" transplantacji przeprowadził przed tą pierwszą prawdziwą, profesor odpowiedział, że nie pamięta. "Ćwiczyłem dopóty, dopóki nie byłem pewien, że wszystko robię prawidłowo. Proszę pamiętać, że w 1985 roku, kiedy wykonywaliśmy tę transplantację, Polska była jednym z nielicznych krajów w Europie, w których przeprowadzono taki zabieg. Informacja o tym, że Polacy, a konkretnie Religa w Zabrzu, zaczęli transplantacje serca, odbiła się szerokim echem na całym kontynencie. To właśnie wtedy moje nazwisko stało się znane w świecie medycznym i nie tylko" - dodaje.

Benzyna bez kartek
Niewiele brakowało, a nie byłoby w ogóle tej pierwszej operacji. A wszystko przez brak benzyny... "Trzeba było przewieźć do Zabrza dawcę, podłączonego do urządzeń podtrzymujących życie. Wtedy nie było możliwości przetransportowania samego organu. Nie umieliśmy jeszcze tak zabezpieczyć serca, aby nadawało się do wszczepienia po tylu godzinach. Kierowca tak się spieszył z Zabrza, żeby zabrać dawcę, że aż zapomniał kartek na benzynę. A bez tego nie można było kupić paliwa.

Benzyna skończyła się, kiedy wracali już z dawcą. Załoga karetki niemal sterroryzowała kierownika stacji benzynowej. Nie wiem jakim cudem, ale udało im się wymusić zgodę na skorzystanie z jego służbowego telefonu. Dzwonili po 'wszystkich świętych' z partii. I w końcu ktoś kazał temu człowiekowi sprzedać im benzynę bez kartek" - wspominał Religa.
Żołnierze wozili organy do transplantacji
- Nie żałuje pan czasem wykonanych operacji? - zapytał profesora Osiecki. - Kiedyś na stół trafił do pana młody chłopak z Bielawy. Pół roku po operacji zrobiło się o nim głośno. Brutalnie napadł na starszą kobietę. Pamiętam tę sprawę. O napadzie usłyszałem w radiu, w serwisie informacyjnym. "Mówiono, że mój były pacjent zaatakował kobietę, wyrwał jej torebkę i długo uciekał przed policją. Pamiętam, spiker skomentował to stwierdzeniem, że temu chłopakowi pewnie wszczepiono serce bandyty i stąd takie zachowanie. Czy żałuję? Nigdy nie zastanawiam się nad tym, czy jest sens ratować komuś życie. To nie pytanie do lekarza. Nie interesuje mnie, kim jest i jaką ma przeszłość pacjent leżący na stole. Nie do mnie w tym momencie należy ocena tego człowieka. A przyszłości nie sposób przewidzieć.

Religa sprawił też, że armia zamiast odbierać życie ludziom, zajmowała się jego ratowaniem. "Tak [śmieje się]. Przez wiele lat żołnierze latali dla nas samolotami i wozili organy do transplantacji.

Przyjechał do mnie generał Jerzy Gotowała i zapytał, czy wojsko może nam pomóc przy transplantacjach. Przyznałem, że mamy bardzo duże problemy z transportem organów do przeszczepów. Uzgodniliśmy, że skoro piloci i tak muszą wylatać określoną liczbę godzin w miesiącu, to przy okazji mogą służyć nam pomocą i przewozić organy. Byli cały czas do naszej dyspozycji. Współpraca była wspaniała, nigdy nie mieliśmy problemów. Chłopcy byli zawsze chętni do pomocy, bo widzieli sens tego, co robią. Latali nie tylko dlatego, że musieli mieć na koncie konkretną liczbę godzin spędzonych w powietrzu, ale po to, żeby uratować komuś życie. Czuli, że robią coś dobrego, więc robili to z poczuciem sensu i zaangażowania" - czytamy.
Pierwsze polskie sztuczne serce
"W 1995 roku po raz pierwszy wszczepiłem pacjentowi stworzone w fundacji nasze polskie sztuczne komory wspomagania serca. Do dziś były stosowane ponad dwieście razy w Polsce i kilka razy w Argentynie. Przy okazji tych zabiegów udało nam się potwierdzić we własnych badaniach odkrycie, o którym informowali właśnie Niemcy i Amerykanie.

Okazało się, że sztuczne komory nie tylko mogą pomóc pacjentowi dotrwać do chwili, kiedy znajdzie się dawca serca i będzie można je przeszczepić. Są bowiem choroby, które grożą nawrotem nawet po przeszczepie. Więc nie ma sensu robić tej operacji. Jednak w pewnych przypadkach, między innymi zapalenia mięśnia sercowego, jeśli pozwoli się sercu odpocząć, wszczepiając sztuczne komory, to narząd sam się zregeneruje. I pacjenci wychodzili do domu jako zdrowi ludzie, z własnym, dobrze pracującym sercem" - opowiadał kardiochirurg.

W końcu pomógł pan sobie sam. Gdy został pan ministrem zdrowia, zdecydował pan o przyznaniu funduszy na badania nad sztucznym sercem. "Nie ja, to była decyzja premiera Kaczyńskiego. Gdy zostałem ministrem, poszedłem do niego i wytłumaczyłem mu, o co chodzi. Jaki jest cel tych badań, co one mogą dać Polsce. I dostaliśmy dofinansowanie na pięcioletnie badania. Tyle nam trzeba, żeby osiągnąć zamierzony cel.

W 1995 roku po raz pierwszy wszczepiłem pacjentowi stworzone w fundacji nasze polskie sztuczne komory wspomagania serca. Do dziś były stosowane ponad dwieście razy w Polsce i kilka razy w Argentynie".

"Mogę umrzeć w każdej chwili"
Profesor nie miał nikomu za złe pytań o jego chorobę. "Na pewno wiem o tej chorobie więcej niż przeciętny człowiek. Może dlatego zareagowałem specyficznie. Umówiłem się z żoną na obiad w chińskiej restauracji. Powiedziałem, że mam guz płuca. Kiedy usłyszałem wyniki z ust profesora Tadeusza Orłowskiego i profesora Kazimierza Roszkowskiego, po prostu zapytałem: 'No to kiedy operacja?'.

Pamiętam, że kiedy byłem jeszcze młodym lekarzem, choremu na nowotwór nie mówiło się, na co cierpi. Najpierw informowano rodzinę i pytano ją, czy chce, aby pacjent wiedział. Zwykle rodzina nie wyrażała zgody. Rak wtedy rzeczywiście był wyrokiem śmierci. Ale to było skandaliczne zachowanie. Choć przyznam, że sam kiedyś uważałem je za dobre. Dopiero w Stanach zobaczyłem zupełnie inne podejście do chorych. Tam każdy pacjent musiał być informowany o tym, co mu jest, co go czeka i jak będzie leczony.

Na pytanie, czy niewiedza w takim przypadku może być błogosławieństwem, profesor stanowczo zaprzeczył. "Nie! Zobaczyłem, jak ludzie przyjmują informacje o swojej chorobie. Nie było paniki. Takie zachowanie lekarzy miało jeszcze jeden aspekt poza szczerością. Po prostu trzeba dać choremu możliwość uregulowania wszystkich spraw, zwłaszcza majątkowych, przed ewentualną śmiercią.

Panie profesorze, czym jest dla pana śmierć? - zapytał autor książki "Snem. Tyle że wiecznym". Kiedy człowiek umiera? "Gdy zanika świadomość, a więc - gdy przestaje funkcjonować mózg". Boi się pan śmierci? "Nie". Dlaczego? "Mogę umrzeć w każdej chwili i nie stanowi to dla mnie żadnego problemu. Nie ma mnie teraz na moich ukochanych Wyspach Zielonego Przylądka, bo rozmawiamy tu, w Warszawie. Nie ma mnie też nad Bugiem. I gdybym umarł, po prostu nie byłoby mnie tutaj, w tym miejscu. Poza tym nic nie zmieniłoby się na świecie. Świat stanie się uboższy o jednego człowieka. Tyle że w żaden sposób nie zmieni to świata".

Mama profesora miała nowotwór wątroby. Ojciec zmarł znacznie później, nagle, na serce. Zaburzenie rytmu. "Piękna śmierć, bo chyba w ogóle nie cierpiał. Po prostu nagle stracił przytomność i koniec. Wolałbym mieć taką śmierć, chyba jednak umrę na nowotwór. Ból to chyba jedyna rzecz, której się boję" - powiedział.