TDT

AKTUALNOŚCI

Żyję bo... Kasia Borsiak o swojej transplantacji

TDT

Dzięki decyzji Rodziców młodej dziewczyny, która zginęła w wypadku Kasia Borsiak żyje z nowym sercem...

Katarzyna Borsiak
lat 18
4 lata po przeszczepie

Minęły cztery lata, tak to już, albo tylko cztery lata po przeszczepie serca. Dla mnie to JUŻ, wszystko minęło bardzo szybko. Czas płynie, dni mijają, tygodnie, miesiące, lata... Teaz wszystko wygląda inaczej, z perspektywy czasu patrzę na to dojrzalej, przynajmniej tak mi się wydaje. Cztery lata to dla osoby w moim wieku, bardzo długi okres, podczas którego wiele się zmienia i kształtuje w mojej osobowości. Powoli z dziecka staje się coraz dojrzalsza i bardziej świadoma otaczającej mnie rzeczywistości. Chodzę do szkoły, za rok zdaję maturę, a potem mam plany, co będę robiła i jak będzie wyglądało moje dorosłe życie. Staram się żyć pełnią życia, nie ograniczać się, wykorzystywać wszystko co jest mi dane, o co tak bardzo ciężko walczyłam. Mam wspaniałą rodzinę, która zawsze była przy mnie, gdy jej potrzebowałam i która mnie kocha. Przyjaciele, to ludzie na których zawsze mogę liczyć, którzy nie odsunęli się ode mnie w trudnych momentach. Mówi się, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, a ja mogę to potwierdzić. Takie wsparcie jest bardzo potrzebne. W końcu każdy z nas ma słabsze momenty i takie pomocne dłonie bardzo się wtedy przydadzą.
Kiedy zawieram nowe znajomości, ludzie nie wiedzą, że jestem po przeszczepie serca. Wielu z nich jest bardzo zaskoczonych, gdy się dowiadują, bowiem dla nich jestem zwykłą nastolatką, która prowadzi beztroskie i wesołe życie. Przecież z zewnątrz nie widać, że w środku, wewnątrz mnie bije serce, które kiedyś należało do innej osoby – innej dziewczyny. Nie mam przyczepionej plakietki: „Jestem po przeszczepie serca!” Oprócz tego, że we wczesnym wieku musiałam dojrzeć do pewnych spraw, nauczyć się żyć z samodyscypliną, niczym nie różnię się od moich rówieśników. Jak wszyscy chodzę do szkoły, mam swoje zainteresowania, życie towarzyskie, miewam chwile radosne i smutne. Muszę brać regularnie leki, czasami jeżdżę na kontrolę do szpitala, dbam o siebie – to wszystko. W porównaniu z tym co dostałam, to nie jest wysoka cena. Życie jest bezcenne...
    Nie jest nas wielu – „składaków”. Jesteśmy niezbyt dużą grupą ludzi, jednak w każdym rokiem grono to się powiększa. Tworzymy taką niezwykłą „rodzinę”, wszyscy jesteśmy siostrami i braćmi. Jednak to nie tylko my, ale także nasze rodziny, lekarze, pielęgniarki i wszyscy Ci, którzy nam pomagają. Mimo, że jestem młodsza od wielu innych ludzi po przeszczepach, to Ci którzy mieli zabieg po mnie są moim „młodszym rodzeństwem”. Przeszczepieńcy z dłuższym stażem dzielą się swoimi doświadczeniem z innymi, dają im wskazówki na co mają uważać, jak żyć normalnie. Poza tym spotykamy się, dzwonimy do siebie, przekazujemy informacje o stanie zdrowia oraz pomagamy sobie nawzajem. O to chyba właśnie chodzi w „rodzinie”... Prawda?
Kilkakrotnie rozmawiałam z osobami czekającymi na przeszczep, z ludźmi którzy byli w takiej sytuacji jak ja jakiś czas wcześniej. Osobiście nie miałam takiej możliwości, aby móc porozmawiać z kimś kto był już po zabiegu, kiedy ja jeszcze czekałam. Jedni uważają, że takie coś może się przydać, a inni są nastawieni negatywnie. Gdybym ja miała wybrać, wolałabym się dowiedzieć jak to jest i w pewien sposób uspokoić się. Każda nawet najmniejsza informacja może być na „wagę złota”. Strach towarzyszy nam w codziennym życiu i nie należy się go wstydzić. Także i niepewność jest rzeczą naturalną i chyba każdy kto czekał na przeszczep musiał to odczuwać. Nie wiedział czego ma się spodziewać po przebudzeniu, jak się będzie czuł, czy jego życie ulegnie dużym zmianom.
     „Jak to jest żyć z cudzym sercem?”...
     „Czy mając serce osoby o odmiennej płci coś się we mnie zmieni?”...
     „Czy zaakceptują mnie inni ludzie?”...
     „Czy dam sobie radę z tym wszystkim?”...
     „Czy to już koniec moich problemów?”...
To tylko niektóre pytania, które sobie zadawałam i z pewnością nie tylko ja, ale także inni.
Jednak najważniejszym chyba pytaniem jest...
    „Czy będę żyć????????”...
Czy jest na świecie większa wartość niż ludzkie życie? Odpowiedź jest oczywista: NIE!!! Dlatego trzeba o nie walczyć! Nie poddawać się i zawsze mieć nadzieję! Nie wolno zrażać się niepowodzeniami, bo nie zawsze jest tak jakbyśmy tego chcieli, lecz brać się w garść i iść na przód. Jakaż to będzie dla nas satysfakcja, kiedy po pewnym czasie pomyślimy o tym co było i co udało nam się przezwyciężyć, że wygraliśmy! Jesteśmy zwycięzcami i tego nikt nam nie odbierze!
Jednak pięć lat temu, kiedy zachorowałam było mój świat wyglądał inaczej. Choroba niesie z sobą wiele nieszczęść, sama w sobie jest ogromną tragedią. Najważniejsze jest by się nie poddawać, umieć w każdej sytuacji znaleźć jakiś mały promyczek światełka. Nie wszystko jest takie złe na jakie wygląda, a my powinniśmy to wiedzieć i wykorzystywać tą wiedzę w życiu codziennym. Ważne jest, aby nie użalać się nad sobą, to w niczym nie pomaga, a wręcz przeciwnie – pogarsza naszą psychikę. Pesymiście jest trudniej przechodzić przez życie, a zwłaszcza, gdy stawia ono przed nim taką przeszkodę. Dla mnie choroba była dużym zaskoczeniem, jak i dla większości osób na moim miejscu.
Wszystko zaczęło się zimą, kiedy nagle w bardzo krótkim okresie czasu trzykrotnie byłam chora, a w między czasie najprawdopodobniej przeszłam zapalenie mięśnia sercowego. Z czasem stawałam się coraz słabsza, nie byłam już tak energiczna jak kiedyś, nie miałam tyle sił. Zaczęły się różne dziwne historie zdrowotne, jednak na początku nikt niczego nie podejrzewał. W końcu pojawiło się sinienie palców i ust, zadyszka podczas jakiekolwiek wysiłku oraz obrzęki i powiększona wątroba. Serce nie było już tak spokojne, tętno bardzo przyspieszyło. Po kilku miesiącach dostałam skierowanie na badania do szpitala. Kiedy tylko lekarze zrobili mi ECHO diagnoza była jedna – kardiomiopatia zastoinowa postępująca. Wyjście było tylko jedno – przeszczep serca i to jak najszybszy, bowiem z dnia na dzień było coraz gorzej. Na początku byłam na liście zwykłej, jednak po trzech miesiącach zostałam wpisana na listę pilną. Czas uciekał... Byłam zdrowa, a tu nagle świat przewrócił się do góry nogami. Z osoby aktywnej, uczęszczającej do szkoły, stałam się domatorką. Sytuacja zmusiła mnie to zmiany trybu życia na siedzący. Lekarze kazali mi się oszczędzać, bo niewiadomo było kiedy znajdzie się dawca i jak długo będę musiała jeszcze czekać. Bardzo dużo chorowałam, łapałam każdą możliwą infekcję, a to kończyło się od razu zapaleniem płuc i kilkutygodniowym pobytem w szpitalu. Taka choroba za każdym razem coraz bardziej mnie osłabiała i pogarszała stan mojego serca oraz moją wydolność. W domu nie wolno mi było nic robić, przemęczać się. W ten sposób udało mi się przetrwać kilka kolejnych miesięcy...
...aż pewnego dnia w grudniowy poniedziałek odebrałam telefon. Okazało się, że jest dawca i trzeba natychmiast jechać do szpitala. W parę minut byłam spakowana, a po trzech godzinach byłam już w Zabrzu razem z mamą. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam szpital, w którym, aż do dzisiaj bardzo często się pojawiam. Wszystko potoczyło się bardzo szybko, wiele badań, rozmowy z lekarzami, a potem czekanie na zabieg. Jednak, gdy już miałam pojechać na blok wszystko zostało odwołane. Lekarze nie chcieli ryzykować, ponieważ dawcą była starsza kobieta i serce było „za stare”. Tak więc, nie udało się, a następnego dnia już byłam w domu i czekanie rozpoczęło się od nowa, lecz nie trwało długo. Równo po tygodniu, też w poniedziałek jednak tym razem w nocy, znów zadzwonił telefon. Wszystko wyglądało tak samo jak wcześniej i zapowiadało, że tym razem się powiedzie i dostanę nowe, zdrowe serce. Dawcą miała być dwunastoletnia dziewczynka, której rodzice zginęli podczas wypadku, dlatego trzeba było zaczekać na zgodę sądu. Dwa dni czekałam i czekałam... Czas bardzo się dłużył, bardzo chciałam żeby już było PO! Dostałam „głupiego Jasia” wszystko było gotowe i... serce zmarło zanim po nie pojechano. Był to bardzo duży zawód, znowu musiałam wracać do domu i czekać. W kolejny poniedziałek wszyscy w domu siedzieli jak na szpilkach. Może znowu zadzwoni telefon? Nie – nie zadzwonił. Minął wtorek.. środa.. czwartek.. piątek.. sobota.. niedziela i rozpoczął się poniedziałek. Wstałam, zjadłam śniadanie i... telefon! Szybko odebrałam i już po pierwszym słowie wiedziałam, że to koordynator, który ma dla mnie dobrą wiadomość, najważniejszą wiadomość w moim życiu! Do trzech razy sztuka – w moim przypadku to się sprawdziło! Tym razem wszystko potoczyło się w ekspresowym tempie i dwie godziny po przyjeździe do szpitala już byłam na bloku operacyjnym. Zabieg trwał cztery godziny – dla moich rodziców były to bardzo długie cztery godziny. A nazajutrz...
...obudziłam się z nowym sercem! Jest to bardzo dziwne uczucie, mieć w sobie czyjeś serce, czyjaś cząstkę. Przeszczep jakiekolwiek innego organu jest tak samo skomplikowany. Jednak abyśmy my mogli żyć, inny człowiek musi umrzeć. Wiem, że mam serce od siedemnastoletniej dziewczyny z Katowic, która zginęła w wypadku – to wszystko, tylko tyle. Czasami ludzie zadają mi pytanie: „Czy chciałabyś poznać rodzinę tej dziewczyny?” Dla mnie odpowiedź brzmi – nie. Jestem bardzo wdzięczna jej rodzicom, że wyrazili zgodę na pobranie narządów od ich córki, jednak takie spotkanie byłoby bardzo ciężkie dla mnie i także dla nich. Lepiej żeby zostało tak jak jest, a ja wiem, że gdzieś w Polsce są ludzie, którzy w pewien sposób uratowali mi życie. W ten sposób ktoś traci bliską osobę, a nasze rodziny zyskują nas z powrotem. Dostajemy drugą szansę, której nie możemy zmarnować, ponieważ nie każdy ma taką możliwość. My jesteśmy tym szczęśliwcami, dla których los się uśmiechnął, jednocześnie wcześniej dając ciężką lekcję życia.
Zaraz po przebudzeniu zobaczyłam mnóstwo aparatury wokół mnie, monitory, pompy i inne tego typu urządzenia. Wszędzie plątały się rurki i kabelki, ciągle podchodzili lekarze i pielęgniarki, a mama mogła do mnie wejść tylko na parę minut. Kolejne dni po przeszczepie mijały bardzo szybko. Na początku, jak to po każdym zabiegu operacyjnym, ciągle spałam, wszystko mnie bolało, lecz bardzo chciałam wstać z łóżka i móc samej zrobić sobie mały spacerek po korytarzu. Najważniejszą rzeczą była rehabilitacja, a dwa razy dziennie przychodzili do mnie rehabilitanci i musiałam ćwiczyć. Dmuchanie w butelkę, czy machanie ręką – to się do dzisiaj pamięta. Z każdym dniem czułam się coraz lepiej, ilość pomp się zmniejszała, a po półtora tygodnia w końcu mogłam SAMA chodzić. Po tygodniu miałam pierwszą biopsję, lecz wtedy jeszcze nie widziałam co to za badanie, jak się je robi i po co ono jest potrzebne? Wszystko co się działo, było dla mnie nowe, pierwszy raz miałam z czymś takim do czynienia i codziennie uczyłam się czegoś innego. Ogromne ilości sterydów spowodowały, że miałam wilczy apetyt i ciągle jadłam i jadłam. Leki immunosupresyjne bardzo obniżyły moją odporność i musiałam leżeć na sali, gdzie oprócz lekarzy i pielęgniarek, mogła wchodzić tylko najbliższa rodzina. Był to tak zwany Oddział Intensywnej Opieki Transplantacyjnej. Razem ze mną leżał pan, który był już kilka lat po zabiegu i bardzo mi pomógł. Po niecałych trzech tygodniach zostałam przeniesiona na ERK-ę dziecięcą. Tym razem wraz ze mną na sali była najmłodsza, jak do tej pory, dziewczynka po przeszczepie, która wtedy miała niecałe dwa lata. Co poniedziałek miałam kolejne biopsje, ale niestety ciągle w wynikach wychodziło, że mam „odrzuty”- 3A, a po czwartej miałam bardzo silny odrzut – 3B. Natychmiast wróciłam na OIOT i dostałam bardzo silne leki immunosupresyjne, a moja i tak obniżona już odporność spadła do zera. Przez kilka dni ciągle wymiotowałam i groziła mi nawet operacja wycięcia wyrostka robaczkowego. Każdy kto do mnie wchodził musiał zakładać fartuch, rękawiczki, maseczkę oraz czepek. Bardzo ważne było, abym się niczym nie zaraziła, lecz mimo wszystko miałam grzybicę. Po okoła tygodniu wszystko powoli się uspokoiło i zaczęłam znowu wracać do sił. Przez całe dnie czytałam książki, a rodzice nie nadążali mi przywozić kolejnych. Miałam także komputer i starałam się, aby czas leciał jak najszybciej.  W końcu co można robić w szpitalu? Trzeba jakoś zabić nudę i tęsknotę za domem. Mój organizm, podczas pobytu w szpitalu lubił płatać mi różne figle. Miałam zapalenie płuc i inne mniejszego typu powikłania. Każdy z nas po przeszczepie bierze leki, które są tak zwanymi lekami „życia”, bez nich nie ma nas. Musimy je przyjmować regularnie, dwa razy dziennie o ustalonych porach i nie wolno nam o nich zapomnieć. Niestety ja, co rzadko się zdarza, nie tolerowałam Cyklosporyny, a w tym czasie, kiedy leżałam w klinice, był to podstawowy lek immunosupresyjny. Wiązało to się jednocześnie z dużą ilością odrzutów. Wyjście było tylko jedno – należało sprowadzić inny, nowszy lek z zagranicy. Po trzech miesiącach zaczęłam zażywać Prograf, który biorę do dzisiaj i od tego czasu nie miałam już ani jednego odrzutu.
Po raz pierwszy w domu byłam na święta Wielkanocne i była to pięciodniowa przepustka, która bardzo mi się przydała. Ścian szpitalnych miałam już powoli dość, a domu nigdy nic nie zastąpi. Każdy, nawet najkrótszy pobyt w domu jest taką formą doładowania energii, zyskania nowych sił. Dom to miejsce kojarzące się z rodziną, bezpieczeństwem i będące swego rodzaju ostoją spokoju. W sumie spędziłam w klinice dokładnie cztery miesiące i jeden dzień! Patrząc na innych „składaków” było to dość długo, ponieważ większość leżała około jednego do dwóch miesięcy. W szpitalu poznałam wielu nowych, ciekawych osób, zarówno takich jak ja, jak i personel medyczny. Podczas całego mojego pobytu w klinice, wszyscy byli dla mnie bardzo życzliwi i miałam wspaniałą opiekę. Były chwile dobre i złe – jak to w życiu. Jednego dnia byłam w lepszym nastroju, a drugiego miałam dość, nerwy mi puszczały i chciałam mieć w końcu spokój. Takie momenty w życiu pozawalają sprawdzić własną wytrzymałość i odporność psychiczną, na ile nas stać. Patrząc na to z perspektywy czasu, wydaje mi się, że przeszłam przez to wszystko z dobrym nastawieniem i zawsze starałam się być uśmiechnięta i radosna, nawet kiedy było bardzo ciężko.
Na początku, po powrocie do domu, było mi ciężko odnaleźć się w tym wszystkim. W moim życiu wiele się zmieniło, a co najistotniejsze to ja się zmieniłam. Cztery miesiące nieobecności w domu to spory kawał czasu i musiałam na nowo przyzwyczajać się do mojego otoczenia. Niby wszystko to samo, dom, rodzina, znajomi, a jednak nie do końca. Już po kilku dniach rozpoczęłam z powrotem naukę i mimo tego, że miałam ogromne zaległości udało mi się zdać do następnej klasy z bardzo dobrymi wynikami. Było to dla mnie bardzo ważne, bowiem nie chciałam, aby choroba przeszkodziła mi z nauce, żebym musiała powtarzać rok. Z wyglądu także bardzo się zmieniłam i nie byłam już tą mała, chudziutką dziewczynką, którą zawsze wszyscy straszyli, że gdy zawieje mocniej wiatr to ją porwie. Rzadko kiedy szłam ulicą, byłam rozpoznana przez znajomych. Życie zaczęło się toczyć swoim rytmem i to powoli coraz szybszym. W między czasie jeździłam na kolejne kontrole do Zabrza, a moje samopoczucie było coraz lepsze. Już nie musiałam się martwić czy wystarczy mi sił, by wejść po schodach lub iść na spacer.
Takim najważniejszym momentem był „roczek” – moje pierwsze urodziny z nowym serduszkiem. Jeśli urodziny to trzeba świętować.. prawda? Tort, jedna świeczka i prezenty – wszystko było tak jak trzeba i tak jest co roku. Podwójne urodziny – mało kto może się czymś takim pochwalić.
Po okoła półtora roku zaczęły się moje problemy ze zdrowiem, jednak nie były one związane z sercem. Z początku wyglądało to na wrzody żołądka i dostawałam leki ochronne. Z czasem zaczęło się pogarszać i bóle stawały się nie do zniesienia. Codziennie brałam leki przeciwbólowe, bo inaczej nie dawałam rady funkcjonować w miarę normalnie. W między czasie, leżałam kilkakrotnie w szpitalu i miałam różne badania, między innymi gastroskopie. Jednak moje przeczucie nie dawało mi spokoju i wiedziałam, że coś się dzieje i z pewnością nie jest to nic dobrego. Wiedziałam, że szykuje się jakaś „niespodzianka” i nieźle może namieszać z moim życiu. Każdy człowiek zna siebie samego na swój sposób i wie kiedy coś się z nim dzieje. Jakaś wewnętrzna siła ostrzega nas, daje nam wskazówki.
Wreszcie pod koniec wakacji pojechałam do szpitala, do Łodzi. Z początku nic złego się nie zapowiadało i miałam poleżeć tylko tydzień na oddziale, aby ustawić odpowiednie leki. Jednak z dnia na dzień mój stan się pogarszał i nawet leki przeciwbólowe nic mi nie pomagały. Nie mogłam jeść, coraz gorzej się czułam, a lekarze w dalszym ciągu nie wiedzieli co się dzieje i jak można mi pomóc. I tak powoli z jednego tygodnia zrobiły się dwa, a potem nawet trzy... W końcu w USG okazało się, że jest problem z jelitami, co powoduje tak silny ból. Wszystko wskazywało na to, że bez operacji się nie obejdzie, lecz lekarze robili wszystko co się dało, aby tego uniknąć. Niestety poprawy jak nie było, tak nie było. Ostateczna decyzja zapadła – operacja i to jak najszybciej. Lekarze obawiali się ingerencji chirurgicznej ze względu na serce, nie wiadomo było jak o no zareaguje na taką inwazję. W końcu zaplanowano zabieg na czwartek...
Tego dnia rano mój świat jeszcze istniał, a już za tydzień zawalił się na nowo...
Operacja się udała, czułam się dobrze i powoli dochodziłam do siebie. Przez tydzień leżałam na chirurgii, a moim największym problemem było to, że nic nie mogłam jeść. Całe dnie oglądałam gazety z jedzeniem, jedzeniem, jedzeniem... Schudłam kilka kilogramów, a rana goiła się dobrze. Lekarze z Zabrza bardzo chcieli, abym jak najszybciej została do nich przewieziona i z początku wydawało mi się to normalne. W końcu byłam ich pacjentką i chcieli sprawdzić jak pracuje serce, czy wszystko jest w porządku. Jednak z dnia na dzień ta cała sytuacja wydawała mi się coraz bardziej podejrzana. Lekarze w Łodzi byli dziwni, nikt nic nie chciał mi powiedzieć, a zamiast odpowiadać na moje pytanie po prostu zbywali mnie półsłówkami. Rodzice także byli jacyś nie swoi, jakby coś się stało, a cała reszta to przede mną ukrywała i jak się okazało przeczucie mnie nie myliło. Po tygodniu zostałam przewieziona karetką do Śląskiego Centrum Chorób Serca, a tam wszystko po kilku godzinach się wyjaśniło. Przyszedł do mnie doktor Zakliczyński, który od zawsze się mną zajmował, człowiek znający mnie bardzo dobrze. Widziałam po nim, że jest bardzo zdenerwowany, co zupełnie do niego nie pasowało. Miałam już dość takiej zabawy „w kotka i myszkę” i chciałam, aby wszystko było jasne. Na początku od razu powiedziałam, że chcę, aby powiedział mi wszystko i niczego przede mnie ukrywał, bo to i tak nie ma żadnego sensu. W końcu prędzej czy później musiałam się dowiedzieć, więc po co z tym zwlekać? Jego słowa były jasne... miałam raka! Tak.. raka! Chłonniak złośliwy – tak brzmiała diagnoza, a bóle które miałam to nie było nic innego tylko guz. W sumie to miałam wiele szczęścia, że te bóle się pojawiły, bowiem inaczej mogłam jeszcze wiele miesięcy żyć z nowotworem, nic o tym nie wiedząc. Rokowania z początku nie były zbyt dobre, jednak najważniejsze było, abym jak najszybciej zaczęła leczenie, każdy dzień był ważny.
Wiem, że wiele osób się spyta.. raka? Ale jak to? Dlaczego? Skąd on się wziął? – ja sama pytałam o to siebie i lekarzy. W sumie to do dzisiaj niewiadomo, może było to uwarunkowane genetycznie i nie miałam na to żadnego wpływu? Chyba tego się nigdy nie dowiem... widać tak miało być...
Jeszcze tego samego dnia miałam tomografię, a wynik świadczył o tym, że nie ma żadnych przerzutów i innych ognisk choroby. Była to chociaż jedna dobra wiadomość w tym wszystkim. Przez kilka dni starałam się jakoś z tym uporać i zyskać jak najwięcej siły do walki przede wszystkim z samą sobą. Wiedziałam, że teraz zacznie się ciężka droga i muszę być silna, bo inaczej mogę przegrać. Wiele osób na moim miejscu od raz by się załamało, ale ja się nie dałam! Moim nadrzędnym celem było wygrać, a przecież raz już mi się to udało, to dlaczego teraz miałoby być inaczej? Usiąść i płakać – tak każdy może, ale co to pomoże? – nic! Lepiej od razu wziąć się ze siebie i zacząć leczenie z optymistycznym nastawieniem. Połowa sukcesu to psychika człowieka!
Po tygodniu zostałam przewieziona do szpitala dziecięcego w Zabrzu na hematologię. Oczywiste było, że rozpocznie się długie i bardzo ciężkie leczenie – chemioterapia. Słowo „chemioterapia” każdemu się źle kojarzy... Wiele razy oglądałam w telewizji ludzi dorosłych oraz małe dzieci, które miały nowotwór i „brały chemię”, lecz tak naprawdę nie wiedziałam na czym to polega. Dopiero, gdy człowiek sam to zobaczy, doświadczy, przeżyje - to wie... Pierwszy dzień na oddziale był dla mnie sporym szokiem. Te wszystkie dzieci biegające po korytarzu z łysymi główkami, albo osoby w moim wieku, które przeszły w życiu o wiele więcej niż nie jeden dorosły. Jeszcze w tym samym dniu miałam punkcję i mielogram. Również tym razem ze szpikiem było wszystko w porządku, co było bardzo ważne. Na oddziale przyjął mnie przemiły lekarz, który potem mnie „prowadził” przez cały mój pobyt na oddziale i do dzisiaj przesyłamy sobie czasami maile. Nazajutrz przyszła pani ordynator, która wszystko zaczęła mi powoli tłumaczyć. Wyjaśniła mi jak będzie wyglądało leczenie, ile będę miała „bloków”, czego mogę się spodziewać, jakie będą skutki uboczne chemii. Najgorszą wiadomością był dla mnie pobyt, ponieważ w najlepszym razie miałam leżeć w szpitalu pół roku! Sześć bloków = sześć miesięcy w szpitalu, przy czym przepustki miały być nie dłuższe niż tydzień. Na drugi dzień miałam założone „głębokie wkłucie”, ponieważ chemia nie mogła iść przez wenflon. Po jednym takim leku moje żyły nie nadawały by się do niczego. W moim przypadku wszystko odbywało się trochę inaczej niż u innych. Tak więc, w niecałe dwa tygodnie po operacji zaczęła się chemioterapia. Już pierwszego dnia poczułam jak to jest... straszne wymioty, ból głowy, a był to dopiero początek. Przy pierwszym bloku nie było nawet tak źle, jednak dwa kolejne – mocno dały mi w kość. Schudłam prawie dziesięć kilogramów, a wcześniej i tak już miałam niedowagę. Włosy także mi wypadły, co chyba nikogo nie dziwi. Łyse głowy to codzienność na tym oddziale i nikt się tego nie wstydzi. W czasie chemii jedzenie było ostatnią rzeczą o której myślałam, a nawet chcąc coś zjeść nie mogłam, ponieważ rany w buzi mi to całkowicie uniemożliwiały. Po każdym bloku następowała tak zwana aplazja, czyli spadek wszystkich wyników i ogromne osłabienie. Wtedy czułam się bardzo źle i czekałam, aż znowu wszystko się unormuje, a najlepszym lekarstwem było przetoczenie krwi. W domu po raz pierwszy byłam tuż przed pierwszym listopada... trzy miesiące poza domem... Jednak było to tylko kilka dni, a moje samopoczucie nie pozwalało na nic innego jak ciągle spanie. Następne bloki... czwarty... piąty... szósty... były już o wiele lżejsze. Biorąc chemię mogłam robić wiele rzeczy, a przede wszystkim jeść. Wiele czasu spędzałam na rozmowach z innymi, każdy z nas miał podobny problem i mogliśmy sobie nawzajem pomóc. Czułam się o wiele lepiej niż wcześniej i wiedziałam, że powoli zmierzam do końca leczenia. Na półmetku miałam tomografię, a wynik był bardzo dobry i jednocześnie wszystkie wyniki mielogramów także były zadawalające. Co dwa – trzy tygodnie jeździłam do domu na krótkie przepustki i powoli zaczynałam myśleć o szkole, do której wcześniej nie miałam głowy. Już w szpitalu zaczęłam się powoli uczyć, aby potem było mi łatwiej nadrabiać zaległości. W szpitalu poznałam wiele wspaniałych ludzi w moim wieku, z którymi cały czas mam kontakt. Byłam dość „egzotycznym” pacjentem ze względu na przeszczep serca. Jednak teraz znam wiele ludzi także po przeszczepach, ale szpiku kostnego, którzy wcześniej chorowali na białaczki. Miałam okazję być i widzieć w klinice wykonującej przeszczepy szpiku i wiem, że jest sporo różnic w porównaniu z nami. Ostatnie badania w szpitalu potwierdziły, że wszystko jest w porządku i nic nie wskazuje na to, aby coś złego się działo. Ten „gość”, który przez pewien czas „mieszkał” w moim ciele, został unicestwiony! Leczenie przyniosło takie rezultaty jak powinno i nie było potrzeby niczego przedłużać. Przez te sześć miesięcy mocno się przywiązałam do ludzi na oddziale, z niektórymi osobami się zaprzyjaźniłam i wcale nie tak łatwo było mi się z nimi żegnać.
Do domu, już tak na dobre, wróciłam pod koniec stycznia i tak jak po przeszczepie, znowu uczyłam się żyć na nowo. Całe ferie miałam na wypoczynek i zregenerowanie sił, a przede wszystkim na przytycie! Od drugiego semestru zaczęłam naukę w domu. Miałam mnóstwo pracy, bo całe półrocze miałam do nadrobienia, a była to pierwsza klasa liceum, więc materiału było naprawdę sporo. Każdy tydzień był dla mnie coraz lepszy i po kilku miesiącach było już tak jak przed chorobą. Włosy mi odrosły, a co więcej zaczęły mi kręcić, bowiem wcześniej miałam całkowicie proste. Rok szkolny udało mi się skończyć, lecz świadectwo mogłam odebrać dopiero we wrześniu. Moja nowa klasa przyjęła mnie bardzo serdecznie, tak więc miałam coraz więcej powodów do zadowolenia.
    Kilka miesięcy temu minął rok odkąd zakończyłam chemioterapię i na dzień dzisiejszy jestem zdrowa. Nadal jeżdżę co miesiąc na kontrolę, a wyniki mam cały czas bardzo dobre i czuję o wiele lepiej niż przed drugą operacją. Teraz jestem wolna od bólu i budząc się nie myślę o tym czy dzisiaj mnie będzie coś boleć czy też nie. Wiem, że będę mogła cieszyć się dniem i nic mi w tym nie przeszkodzi! Jeszcze przez cztery najbliższe lata będę jeździła na kontrole do Poradni Hematologicznej, bowiem ryzyko nawrotu małe, ale cały czas jest. Z każdym dniem, tygodniem, miesiącem maleje... W moim słowniku nie istnieje zwrot: Nie da się! To nie możliwe! – mi też mówiono, że może się nie udać, a jednak żyję, jestem i mam zamiar jeszcze żyć przez wiele długich lat! Są takie chwile w życiu, których się nie zapomina i z pewnością ja mam ich wiele. Mimo upływu czasu ja nadal pamiętam wszystko bardzo dobrze i pewnie jeszcze długo tak wyraźny obraz pozostanie.
Czasami ludzie dążą do sławy i pieniędzy, zapominając przy tym co tak naprawdę jest ważne. Co z tego, że będę mieć przepiękny dom, super samochód i wymarzoną pracę, jeśli zabraknie tego najważniejsze – zdrowia? Nie ma zdrowia – nie ma niczego. Dla mnie zdrowie stoi na pierwszym miejscu i tego miejsca w mojej hierarchii nic nie zmieni. Nauczmy się też doceniać to co posiadamy, bo ktoś inny byłby szczęśliwy móc mieć tyle co my. Zawsze staram się uświadomić moim znajomym jakie mają szczęście będąc zdrowymi. Dla nich jest to coś to mają od zawsze, a dla mnie to tylko niedoścignione marzenie, cel do którego dążę i którego nigdy nie osiągnę.
Moja historia mimo złego początku, jeszcze gorszego środka ma dobre zakończenie. Człowiek jest istotą, która jest w stanie w sytuacjach ekstremalnych poradzić sobie z wieloma trudnościami i wyjść z nich z podniesioną do góry głową.
    Mnie też chyba tak się udało...